Gdyby kura umiała latać...

to by Gierkowi dała ksywę Wielki

To by było na pewno poniżej FL245, na pewno śmigłowe i nie wygrałoby konkursu piękności, gdzie wszyscy zwracają uwagę na piersi. Ja nie wiem co ludzie w tym widzą – jędrne – owszem, ma to tam i może swoje plusy, ale każdy, kto ceni smak potwierdzi, że najlepsze jest jednak z kością, przy kości, od kości.  No w każdym razie żeby miało coś z nią wspólnego. To trochę jak z lotem przez kałużę – dla 747 to nie problem, to jak silikonowe bimbały, co są idealne w formie, ale dla kury, proszę Ciebie, i to takiej jeszcze z kością to prawdziwe osiągnięcie. Tyle, że trzeba być rasowym kogutem, żeby to docenić. I kura to wie.

Właśnie dlatego, mój ulubiony samolot to stara poczciwa Ceśka 404 w wersji Titan i ulubiona trasa z Gdańska do Szczecina. Mam do tego taki sam sentyment, jak do kury z kością, co ją mama w czasach komuny od święta robiła – niezapomniany smak i aromat czochnalu co walił po berecie, przesiąkając tapicerkę mebli z Desy i koszule non-iron. W ten sposób jednoczyłem się z kurą w pełni, marząc, jak ona, że to to w piekarniku widziało orła cień.

Zupełnie podstawowe przyrządy na pokładzie, dwa niezawodne silniki, całkiem przyzwoite osiągi, no i klimat jak ze złotej ery lotnictwa. Pełni dodaje rumiane podświetlenie awioniki. Rumiane niczym skórka naszej opalonej w termoobiegu kury, posypanej czerwoną papryką, słodką, jak usta posiadaczki bezkostnych silikonów. Czasy komuny minęły bezpowrotnie, albo nie, dlatego stosunkowo łatwo wrócić wspomnień czar. Zrobić breifing, zatankować w Gdańsku kwiatu Lotosu, poprosić niejaką Iskierkę nadziei pełni o zgodę na lot. W oczekiwaniu na kilku pasażerów umyć nabożnie pałeczki, namacać się do woli, póki jeszcze można, wydepilować ew. pozostałości, bo piórka akurat, wstępnie mówiąc, to w innej grze możemy wykorzystać, wstępnej, prawda. Jako, że czochnalu ze względów sentymentalnych i w świetle dokonań Ministerstwa Zdrowia nigdy za wiele, obficie posypać i natrzeć, niby olejkiem lub żelem do zabawy, tak by w każdy zakamarek, w każdą szczelinkę dostała się go choć odrobina. Czochnal granulowany gwarantuje, że chuch po nim nie zabije współpasażerów w trybie nagłym, a i zgagi, niczym wyrzutów sumienia w związku z nadmiarem silikonu, mieć nie będziemy. Całość potem doprawić na rumiankowo pieprzem różnokolorowym, solą i papryczką na koniec. Winno się to prezentować tak, jak na zdjęciu. Koniecznie ułożyć na gołej blasze lekko natartej naturalnym olejem roślinnym w ilości symbolicznej.

Po uzyskaniu zgody na lot od wieży, której to nie zapomnijmy iskierki przyjaźni puścić strobem, wtaczamy się na drogi kołowania, patrząc na te wszystkie stalowe błyszczące ptaki z tym samym uśmiechem, z jakim na modelki pogrążone w anoreksji patrzy Nigella Lawson. Wtaczamy również blachę do piekarnika ustawionego na ok. 160 ktas, tfu, stopni, w osi pasa, to znaczy termoobiegu. Teraz spokojnie możemy zająć pas, koniecznie pozostając na częstotliwości wieży, włączyć landing lights, co by się pozbyć kurzej ślepoty i po majestatycznym rozbiegu w zupełnie starym stylu i z wysiłkiem kury unieść jej dziób, by spełnić marzenie o lataniu. Zderzenie ze zbliżaniem i wyprowadzenie na trasę przechodzimy spokojnie, nie spiesząc się nigdzie, żałując może tego nieprzechwyconego radiala, ale to akurat szczegół, który wychwyci tylko PK. ;) Na trasie do Szczecina przelotowa w C404 jest tak długa, że spokojnie możemy zrobić dodatek do naszej kury, bo jej nic lepiej nie zrobi, jak złamany, winegretowy smak sałaty, co sobie nim wyostrzymy zmysły, niczym pasażer, co właśnie zauważył, że jedno śmigło przestało się właśnie kręcić. Wystarczy klepnąć w skrzynkę bezpieczników i już śmiga – uspokajamy pasażera, gdyż szczerość w naszym klubie, to norma. Tak więc sałatę myjemy dokładnie, koniecznie obsuszamy. Ja do tego mam specjalnie urządzenie pokładowe w kuchni, przypominające wirnik drimlajnera – które z szybkością turbiny w moim SAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA-ABIE pozbawi sałatę wszelkiej wilgotności względnej, bezwzględnie.  
Do dużego kubka wlewamy ¼ szklanki oleju (nie, to nie ten, cośmy nim na początku ciałko kurce smarowali), i po jednej stołowej łyżce trzech rodzajów musztard – jedna pikantna w sposób prozaiczny pieprzem – dla zaostrzenia smaku, jedna kaszubska – żeby wypełnić lukę tożsamości na pograniczu narodowości i jedna rosyjska – z wywarem z kory brzozy, po której plebejski smak musztardy zamglon nieco będzie.  Całość energicznie mieszamy około 2 minut.
Sałatę i przyrządzony sos – wstawiamy do lodówki. Wracamy na pokład, na którym prócz zapachu oleju, co dziwnym trafem zapluł pół skrzydła, zupełnie wszystko gra. Po prawej podziwiamy Bałtyk, co go nam Haller poślubił, po lewej byłe poligony, z którymi długo się ruskie rozstać nie chcieli i tak wiedzeni tą sielankową rzeczywistością, coraz bardziej poruszeni czochnalową wonią, zniżamy do Chociwela.  

Zniżamy oczywiście z nadzieją, że nie będziemy musieli kręcić, bo sam tylko PK jeden wie, jak to wykonać nad CHO. Na szczęście – niczym Feniks z Popiołów Adama Mickiewicza – kontroler z Lublina dał na Z w dolocie do Szczecina i tym samym ukrócił nasze męki. Lądujemy z ręki, widok coraz bardziej zapiera dech w piersiach, bo Staszek dał czadu ze scenerią i las w FS9 wygląda lepiej jak w FS10.
Dotaczamy się na luzie do zjazdu z pasa, gdzie niejeden pilot się już pogubił, ale jeden kontroler z Krakowa, co ponoć jakimś dyrektorem teraz został czy coś, niejednemu już pomógł, bo wiadomo, że dystans z Krakowa do Szczecina tak samo niewielki, jak różnica między Gierkiem a Kazimierzem, bo w końcu obaj zostawili Polskę murowaną. Niejeden krytyk sobie już włosy z głowy wyrwał, ale to musiał być inny, bo tamten sobie już wyrwał.
Właśnie po lądowaniu, czyli po 45 minutach mniej więcej, nasze od serca z kością pałeczki będą gotowe na unboarding. Wystarczy tylko wyjąć sałatę, przemieszać sos, wylać go obficie na sałatę, złamać kawałek podpieczonej bagietki i ułożyć na talerzu z dwie, czyli cztery rumiane, niczym pupcia niemowlaka, kawałki mięsiwa.
Po takim obiedzie, Gierek jest faktycznie jakby bardziej bliski i ludzki, zwłaszcza jak popijemy Pepsi-Colą. W każdym razie znacznie bliższy niż Kazimierz, który jak wiadomo leży na południu, a mnie tam zawsze do morza było bliżej, o czym świadczy gryf i to nie prawda, że niemiecki, podobnie jak to, że na ostatnim zlocie dach przeciekał, zwłaszcza, że prawie nie padało.
Ile to radości dać może zwykła kura przy kości.
Serdecznie pozdrawiam. (AK)