Za wielką kałużę

Zaczęło się od zaproszenia na konferencję. Najpierw trochę się wahałem, bo koszty wyjazdu spore, ale w końcu znalazłem finansowanie i podjąłem decyzję. Później załatwianie wizy, które jest w przypadku wyjazdu biznesowego jedynie zawracaniem głowy. Równie dobrze mogliby ją przesłać pocztą. W końcu rezerwacja biletów. Jakie połączenie wybrać do Waszyngtonu? Najtańszy okazał się wylot Austrian Airlines, a powrót Brussels Airlines. W praktyce połączenie EPKK-LOWW obsługuje Eurolot do Wiednia, Austrian do Waszyngtonu, następnie United Airlines do Brukseli, a ostatni odcinek do Krakowa – Brussels. W sumie to jedna firma, czyli Luftwaffe... tzn. Star Alliance.
Plan podróży, od strony lotniczej, całkiem atrakcyjny, bo transport odbywa się dwoma moimi ulubionymi maszynami – ATR 72 i Jumbolino (patrz jeden z pierwszych artykułów CSB-N z 2010 r.) oraz dwoma, których kompletnie nie znam (ale ich wielkość robi wrażenie) – Boeingi 767-300 i 777-200.

EPKK-LOWW
Na lotnisku pojawiłem się już o 6 rano, choć odlot miał być o 7:35. Cóż, powody logistyczne... Odprawa była już czynna, więc szybko nadałem bagaż (patrz ramka Warto wiedzieć). Potem kontrola bezpieczeństwa. Okazało się, że nie jestem terrorystą, więc mnie wpuścili. Zabrali tylko mineralną. Trzeba było wziąć wodę brzozową – ma akurat 100ml, a można nią popić śniadanie.

Na śniadanie (nie zdążyłem w domu) kanapki. Kanapek nie można wwieźć do USA, więc trzeba zjeść po drodze, co zresztą było moim celem. To co dają na pokładzie transatlantyków jest średniej jakości i raczej mało. Ponoć lepsze są dania zamawiane (można wybrać przy odprawie on-line). Tak czy inaczej, w Eurolocie nic poza mufinką (świeżą i smaczną) nie dostaniemy.

Nauczony doświadczeniami z Wizza wiedziałem, że nie ma się co spieszyć z wsiadaniem do autobusu. Jednak ciekawość zwyciężyła. I tak oto, po wejściu do autobusu zobaczyłem jak do ATRa podjeżdża cysterna Petrolotu... 10 minut stania.

Siedzenia w ATR są przyzwoite, miejsca na nogi wystarcza. Nieco gorzej z miejscem na bagaż podręczny – torba na laptopa nie mieści pod fotelem, ale plecak by się zmieścił. Są też oczywiście schowki, ale jakoś ich nie lubię. Po chwili prawy silnik wchodzi w Hotel mode. Pasażerowie, którzy nie wiedzą o co chodzi, podejrzewają, że coś się zepsuło (szczególnie, że ostatnio ATRy LOTu mają pecha do awarii silników). Po chwili jednak śmigła zaczynają się kręcić i pasażerowie się uspokajają. Ze stanowiska 7 nie robimy powerbacka. Ku mojemu zdziwieniu ruszamy do przodu i zawracamy przez stanowisko 8. Potem nowym łącznikiem prosto punktu zatrzymania przed RWY 25. Wjazd na pas z marszu, pełna moc, rozpęd i oderwanie jeszcze przed TWY D (a maszyna pełna! - model od F1 powinien zdecydowanie pójść do poprawy dynamiki lotu, bo tego nie potrafi). Wznoszenie do ok. FL200. Na tej wysokości przy tej pogodzie i dość małym samolotem trochę rzuca, więc w czasie lotu pasy zapięte. Dostaliśmy skrót na LOWW, ale pomogło to tylko tyle, że przylecieliśmy punktualnie.

Niestety mam pecha do pogody. Kolejny, gdy lecę, raz zachmurzenie 8/8. Na szczęście podstawa chmur trochę wyższa, więc zrobiłem kilka marnych zdjęć.

LOWW-KIAD
Lądowanie miękkie, szybki zjazd z pasa i rajd (dosłownie) po drogach kołowania. Stajemy na H43. Autobus już czeka i odwozi nas do terminala. Schwechat to dość spore lotnisko, więc jazda autobusem trwa dobre 5 minut. Później po bagaże (jak się okazało niepotrzebnie) i do terminala odlotów. Do przejścia ok. pół kilometra zatłoczonych korytarzy. W międzyczasie kontrola biletu, potem paszportu, odprawa i w końcu kontrola bezpieczeństwa. Tym razem zostałem uznany za terrorystę, bo w butach miałem metalową wkładkę (dziwne, że w Krakowie nie wykryło). Miły pan z ochrony się do mnie poprzytulał poszukując sam nie wiem czego.

Miejsce oczekiwania dla pasażerów ma pojemność mniej więcej połowy samolotu. Na szczęście tym lotem nie leci dużo osób (zapełnienie ok. 60%). Po chwili oczekiwania wejście na pokład. Tym razem przez rękaw. Przy wejściu gazety. Niestety niczego o tematyce lotniczej, więc wziąłem cokolwiek. B767 ma szeroką kabinę pasażerską z dwoma korytarzami i siedmioma miejscami w rzędzie w układzie 2+3+2. Miejsca na nogi więcej niż w ATR, ale niewiele więcej niż w A320 Wizza. Przy podróży trwającej 9 godzin to zdecydowanie za mało. Na szczęście w tą stronę nikt koło mnie nie siedzi.

Wypychanie, uruchamianie, kołowanie. Na drogach kołowania duży ruch, więc toczymy się powoli. W końcu docieramy do pasa. Trochę pada i drogi kołowania są mokre. Widać jak gazy wylotowe z silnika przeganiają wodę.

Sam początek pasa jest jednak kompletnie suchy. Trudno się dziwić, skoro używają odrzutowych suszarek.
I drugi raz tego dnia pełna moc, nieco dłuższy rozbieg i znacznie bardziej strome wznoszenie. Po kilkunastu minutach osiągamy FL340. Lecimy nad Niemcami, Holandią, potem nad Morzem Północnym i Wielką Brytanią, aby w końcu trafić na właściwego NATa. Chmury nad prawie całą Europą. Za to nad oceanem tylko małe obłoczki. Przynajmniej na początku. Po 2 godzinach zrobiło się całkowicie biało. Nuda. Nawet za okno nie da się wyjrzeć, bo chmury odbijają światło słoneczne, które bardzo razi. W międzyczasie wznosimy do FL360.

Trochę po starcie dostajemy coś zimnego do picia. Potem mniej więcej nad Wielką Brytanią obiad i kawę. Do wyboru makaron i kurczak z lanym ciastem i jakąś sałatką z łososiem. Do tego ciastko – nawet niezłe. Dopchałem bułeczkami z masłem. Nad wielką kałużą stewki chodzą co chwilę i roznoszą zimne napoje. Pod tym względem znacznie lepiej niż w tanich liniach. :-)

Niestety w klasie ekonomicznej nie ma monitorów w fotelach. Są tylko podwieszone pod sufitem w korytarzu. Jeśli nie pokazują akurat filmu, to można podejrzeć aktualną pozycję samolotu, wysokość, prędkość i planowany czas przylotu. Z nudów może oglądnę Gnomeo i Julię (w niemieckiej wersji językowej pewnie Hans und Gretchen, albo inna Kunegunda). Myślałem, że puszczą Czy leci z nami pilot? albo coś z serii National Geographic o katastrofach w przestworzach, ale nie. Puszczają kreskówki na zmianę z komediami reumatycznymi.

Czas się przespać. 9 godzin to strasznie długo. Niestety hałas jest duży i po kilku godzinach głowa zaczyna pękać. Na pokładzie mają tylko aspirynę, która działa równie skutecznie co placebo. Jedyne pocieszenie, że nad Atlantykiem lecimy jak po stole – idealnie równo. Jednak gdy tylko dolatujemy do kontynentu, zaczyna się szarpanie. Wznosimy do FL380, ale niewiele to pomaga. Chmury są pod nami i nad nami.

Steward (jest jeden taki rodzynek) roznosi gorące mokre chusteczki. Znaczy się będzie coś do jedzenia. Przynieśli sałatkę i nieprzyzwoicie tłusty krem czekoladowy (ale naprawdę doskonały). Kawa, herbata, soki do woli.

Zaczynamy zniżać. Dość stromo – widać politykę oszczędzania paliwa w akcji (opisywaną kiedyś w CSB-N na przykładzie ATR). Wykonujemy STARa i ładnie przyziemiamy. Na prostej widoki całego Waszyngtonu i okolic z góry. Z daleka widać drugie, krajowe lotnisko im. R. Reagana. Kołowanie do terminala. Wychodzimy przez rękaw i schodzimy do czegoś co tu nazywają promem. Są to samochody, które transportują pasażerów między terminalami. Jeszcze przed wyjściem przez okno samolotu oglądam zawody w rzucaniu bagażem na odległość.

Nieprawdopodobne jak daleko potrafią rzucić dwudziestokilową torbą. Lądowania bagaży na wózku transportowym zdecydowanie nie są miękkie.

Tym razem procedura wyjścia z lotniska będzie dłuższa. Jak wiadomo, wjechałem do najbardziej demokratycznego państwa, dlatego kontrole są na każdym kroku. Bagaż odbieram z drżeniem serca, bo obawiam się czy w trakcie zawodów nie uszkodzono mojego ładunku – butelki białego wina marki Chopin. Na szczęście walizka jest sucha. Teraz do kontroli imigracyjnej. Gdy oficer widzi mój plan podróży (powrót za 3 dni) to bez dyskusji wbija pieczątkę. Jeszcze tylko kontrola celna i już jestem na wolności. Nie było nawet tak źle.

WASZYNGTON D.C.
Z małymi perypetiami docieram do miejsca zamieszkania. Transport z lotniska jest przyzwoity – linia autobusowa (6$), a dla bardziej wymagających taksówki (60$) i busy. Za kilka lat ma do lotniska dochodzić pomarańczowa linia metra. Budowa jest bardzo zaawansowana.

Po piątku spędzonym na obradach konferencyjnych, w sobotę zrobiłem sobie wolne. Zwiedzenie Waszyngtonu w 6 godzin jest niemożliwe, więc zdecydowałem się na wariant „japończyk z aparatem” - być w maksymalnej liczbie miejsc w najkrótszym możliwym czasie. Napiszę tylko o dwu miejscach, które warto zobaczyć ze względu na nasze hobby lotnicze.

Pierwsze miejsce było dla mnie zaskoczeniem. Odkryłem je przypadkowo. Obok mauzoleum Lincolna (nie Lenina), na schodach, które prowadzą do rzeki Potomak, warto rozłożyć statyw, a na nim aparat z dobrym obiektywem. Dlaczego? Otóż co 3-4 minuty przelatuje tamtędy na niskim pułapie samolot podchodzący do lotniska R. Reagana.

Żeby było ciekawiej, dokładnie w tym miejscu samoloty wykonują skręt na przejęcie ILS. Można więc nie ruszając się z miejsca zrobić każdej maszynie zdjęcie z prawej strony, z przodu i z lewej, a w końcu z tyłu. Nie mogłem się oderwać od tego miejsca. To co mnie przekonało, aby iść dalej, to najważniejszy punkt do zwiedzania – Smithsonian Air and Space Museum.

Smithsonian Institution to zarząd muzeów w Waszyngtonie (a warto dodać, że muzea w D.C. są za friko). Air and Space, to muzeum lotnictwa. Ma dwie wystawy. Jedną na National Mall, drugą przy lotnisku Dulles. Mogłem wybrać tylko jedną, a szkoda, bo przy Dulles stoi Concorde, jest cały hangar Boeinga i dziesiątki różnych amerykańskich maszyn cywilnych i wojskowych. Za to w głównej siedzibie jest cała historia lotnictwa – Wright Flyer, Spirit of St. Louis, DC-3 (można wejść i siąść za sterami), 747 (no dobra, tylko pierwsze 10 metrów, ale też można siąść za sterami). Jest też cała historia podboju kosmosu – sondy, lądowniki (m. in. z pierwszej wizyty na Księżycu). Można też podotykać kamyczek przywieziony z Księżyca (a nie jakiejś tam Jeleniej Góry). Japończykowi z aparatem zwiedzanie zajęło biegiem 2 godziny. Bez oglądania filmów (3 różne w technologii 3D), latania na symulatorach (ruchome kabiny, głównie myśliwce) i innych takich. Jeśli ktoś ma czas to cały dzień można spędzić. W muzeum jest McDonald, więc można się dożywiać w trakcie zwiedzania.

 

Trzeba pamiętać, że abyśmy mogli czuć się bezpiecznie, kontrola przy wejściu do każdego muzeum jest niczym kontrola na lotnisku. Tylko butów nie trzeba ściągać. Bramki i prześwietlanie bagażu to standard.

KIAD-EBBR
Przyjechałem na lotnisko 2 godziny przed odlotem. Korek przed lotniskiem uświadomił mi, że może być ciężko. Na szczęście rano zrobiłem odprawę on-line. Dzięki temu mogłem wybrać szybką kolejkę (25 minut). Kolejki do pełnej odprawy były dwa razy wolniejsze. Potem oddanie bagażu i marsz do bramek. Tu zdziwienie – zamiast bramek stoi na stacji lokomotywa... tj. metro. Ale metro bez operatora. Jazda tunelem metra robi wrażenie, gdy można patrzeć przez przednią szybę. Po dojechaniu do właściwego terminala idę do odprawy. Najpierw sprawdzenie czy jestem sobą, potem czy nie jestem terrorystą. Buty zdjąłem od razu, więc nikt nie nie przytulał (a była taka jedna ładna czekoladka). W czasie kontroli spojrzałem w górę i przez przeszklony sufit zobaczyłem burzowe chmury i mocny deszcz – nad lotniskiem przechodziła burza. Nawet mało doświadczony v-pilot wie co to znaczy: opóźnienia. Po drodze kupiłem kanapkę i wodę na drogę – wszyscy znajomi przestrzegali mnie, że w United nawet wody za darmo nie dostanę.

Kanapka uratowała mnie od śmierci głodowej. Z powodu burzy wylecieliśmy z zaledwie trzygodzinnym opóźnieniem (a w tą stronę lecieć miałem tylko 7 i pół godziny). Kapitan stopniowo budował napięcie. Najpierw powiedział, że poczekamy 10-15 minut. Potem, że kolejne 15. Później czekaliśmy na rozładowanie korków na drogach kołowania. Następnie powiedział, że już mamy zgodę, ale jesteśmy siódmi w kolejce do startu. Gdy w końcu po 2 godzinach ruszyliśmy, zatrzymaliśmy się na kolejne kilkadziesiąt minut przed pasem, bo kapitan z rozbrajającą szczerością stwierdził, że już prawie startujemy, jeszcze tylko 6 samolotów przed nami. Jeśli pamiętacie o wake turbulence, to łatwo policzyć ile czekaliśmy przed pasem. Na szczęście na przesiadkę w Brukselce mam dużo czasu.
Sama maszyna – Boeing 777-200 – bardzo przyzwoita. Układ 2+5+2. Każdy fotel z ekranem LCD, ok. 20 stacji radiowych i 10 wyświetlanych filmów. Do tego specjalny przycisk MAP. Łatwo się domyślić co włączyłem.

Po starcie szybkie wznoszenie od razu na FL370. Kapitan daje w palnik, a wiatr mu sprzyja (w tą stronę samoloty zwykle lecą krócej dzięki wiatrom). Niestety gdy wylatujemy nad Atlantyk siła wiatru maleje. Znów lecimy jak po stole. W międzyczasie spóźniona, jak wszystko, kolacja. Dało się zjeść, ale bez porównania do Austriana. Jakieś mielone mięso nazywane kurczakiem, zapakowane w plastik ciastko z datą trwałości 7 lat i bułka, która w trakcie kontroli bezpieczeństwa mogłaby zostać potraktowana jako broń. Rano jogurt i znowu plastikowe ciastko. Zdecydowanie odradzam United.

Lądowanie ciekawe. Najpierw wylądowało lewe podwozie, potem prawe, a potem jeszcze raz lewe. Cóż, duża i pełna maszyna, zmęczeni piloci... Wreszcie w Europie! Przejście przez kontrolę wymaga tylko pokazania paszportu. Nikt nie mówi „how are you?”, „have a nice day”, „enjoy your stay”. W ogóle nic nie mówią. Siedzą takie gbury i przeglądają paszporty. Pod tym względem chyba jednak Stanom trzeba przyznać zasłużony punkt. Z Arrivals do Departures, zakup belgijskich czekoladek, śniadanie z porządną kawą z ekspresu i znowu kilometry do bramek (na szczęście tu, jak i na Dulles, są ruchome chodniki). Czas na ostatni etap podróży.

EBBR-EPKK
Jumbolino już czeka przy rękawie. To będzie pierwszy lot maszyną czterosilnikową. Trasę obsługuje model Avro RJ-100, czyli największa wersja z nowszej serii Jumbolino (ta z pełnym autopilotem). W większości samolotów dobrze jest wybrać miejsce przed skrzydłami, ale nie tu – silniki tego górnopłata są tak mocno wysunięte do przodu, że zasłaniają niemal cały widok. Zachmurzenie jest jednak 8/8 więc nie robi mi to specjalnie różnicy. No może trochę głośniej jest. Zaletą Jumbolino są fotele, które pozostawiają nieprawdopodobnie dużo miejsca na nogi. Można się bardzo wygodnie wyciągnąć na fotelu, całkowicie rozprostować nogi i jeszcze zostanie trochę miejsca.

Lecimy z Brukseli nad Liege, Frankfurtem i Pragą. Szkoda, że nic nie widać. Brussels mimo kultowego samolotu mi podpadli, bo nic nie dają do picia i jedzenia, mimo niemal dwugodzinnego lotu. Nad Krakowem nieco lepsze warunki pogodowe, udaje się zrobić kilka zdjęć. Podchodzimy z drogi Q258, zawijamy tradycyjnie za kominami Łęgu i na ILS.

Późne przyziemienie, długie hamowanie. W efekcie zjeżdżamy w F. Później B i dalej za marszałkiem. Przesiadka do autobusu, a potem odbiór bagaży. Moja walizka nie wytrzymała szóstych zawodów w rzutach na odległość – uchwyt teleskopowy się rozleciał.